Piętnastego lutego 2022 roku Anna obchodziła z Henrykiem 30. rocznicę ślubu. Zegarki zatrzymały się dziesięć dni później, a ona zaczęła uczyć się żyć od nowa. Już sama.
Rowery były ich pasją, której oddawali się niemal w każdej wolnej chwili. Jak i harcerskiej służbie, pełnionej od ponad trzydziestu lat oraz wspólnie uprawianemu bieganiu.
– Tak naprawdę, to ja nawet prawa jazdy nie miałam. Henryk nauczył mnie jeździć na rowerze jakieś osiem lat temu – wspomina Anna. – Był bardzo dobrym nauczycielem…
Rocznie przejeżdżali razem z osiem, dziewięć tysięcy kilometrów. Wyprawy rowerowe stały się niemal codzienną formą ich rozrywki po pracy. Tak było też w tamten lutowy piątek. Mieli ze Świdnicy, przez Widoszów, dotrzeć do Zagórza Śląskiego, zatrzymując się – jak zawsze – na tamie na Bystrzycy. Anna pamięta, jak znosili rowery z czwartego piętra, a potem… już nic.
O 18.12 ich syn otrzymał SMS, przesłany z zegarka Germin z ich lokalizacją. Gdy nie zastał rodziców w mieszkaniu, zaniepokojony pojechał na wskazane miejsce. Tam była już policja i karetka, w której próbowano ratować życie jego ojcu.
– Oba nasze zegarki zatrzymały się dokładnie o tej samej godzinie – mówi Anna.
O tej porze musiała już być szarówka, a oni – jest pewna – byli prawidłowo oświetleni i na pewno jechali „gęsiego”. Rozmowa w czasie jazdy nie była w ich stylu. Bezpieczna jazda, jak zawsze, nie mogła jednak zapobiec tragicznemu zderzeniu, kiedy młody kierowca postanowił przy przejeździe kolejowym w Zagórzu ściąć zakręt i jego opel calibra zjechał na pas, którym jechała Anna z mężem. Henryk, mimo godzinnej reanimacji, zmarł. Annę wyrzuciło chyba na prawą stronę. Jej rower wyszedł ze zderzenia prawie bez szwanku. Nie do uwierzenia, jeśli wziąć pod uwagę odniesione przez kobietę obrażenia. Miała złamany kręgosłup piersiowy, złamane żebra, mostek i żuchwę, a w mózgu krwiaka. O samym wypadku dowiedziała się w szpitalu, już po pierwszej operacji. O śmierci męża kilka dni później. Po kilku następnych dniach okazało się, że ma również złamaną rękę w nadgarstku, a na operację już było za późno.
– Nie mogłam nawet zawiązać butów – wspomina.
Niesprawna ręka nie była, oczywiście, jedynym zmartwieniem. Wzdłuż kręgosłupa zamontowano jej ośmioma śrubami dwa pręty, straciła uzębienie, a w żuchwę wstawiono dwie płytki. W marcu rozpoczęła się żmudna rehabilitacja. Pomiędzy kolejnymi operacjami i zabiegami. Schudła, ważyła około 42 kg, straciła też siłę mięśni. Praktycznie musiała nauczyć się nawet drobnych codziennych czynności od nowa.
– Najpierw były spacery – mówi Anna. – To było jakby mi ktoś ciężki worek na plecy zarzucił.
Uczyła się pisać prawą ręką i jeść, gdy już „odzyskała” zęby. Przekładała worek guzików z jednej strony na drugą, jedna sztuka po drugiej. Wyczynem było obranie ziemniaków. Te ćwiczenia robi, zresztą, do dziś.
Po wyjściu ze szpitala przez pół roku mieszkała u siostry. Szwagier, też rowerzysta, sadzał ją na rower stacjonarny i podtrzymywał, gdy kręciła pierwsze kółka. On też woził ją na rehabilitację. W tym czasie Anna trafiła już pod opiekę specjalistów ze stowarzyszenia „Grono”.
– Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy, to była przysłowiowa „skóra i kości” – wspomina Jarosław, rehabilitant. – Ale pomimo traumy, jaką przeżyła, nie poddawała się. Pracę rozpoczęliśmy od wzmacniania mięśni przy kręgosłupie, poprawy sylwetki i zmniejszenia dolegliwości ruchowych. Ponieważ ręka po złamaniu źle się zrosła i praktycznie prawa dłoń Anny nie pełniła podstawowych funkcji, nią również trzeba było się zająć. Przy zespolonej żuchwie nie było dostatecznego rozwarcia, w związku z czym pracowaliśmy także nad mobilizacją mięśni twarzy i stawu skroniowo-żuchwowego terapią manualną, czaszkowo-krzyżową. Zdjęcie traumy z tkanek ciała obejmuje więc zarówno ćwiczenia celowane jak i ogólnorozwojowe. A Anna od początku była bardzo zdyscyplinowaną pacjentką.
– Choroba zmusiła mnie do walki o siebie – mówi dzisiaj i przyznaje, że korzystała z każdej możliwości, dzięki której mogłaby odzyskać zdrowie i sprawność. Nie poddawała się, mimo że zabiegi bywały (i nadal bywają) bolesne.
– Z panem Jarkiem rehabilituję kręgosłup, rękę i szczękę. On dotykiem potrafi wyczuć każdy kawałek mojego ciała – mówi Anna wspominając, że chroniąc bolącą rękę przy okazji unieruchomiła sobie bark. – A do ćwiczeń pan Jarek włączył również sesje relaksujące.
Justyna to kolejny, jak mówi, „skarb” stowarzyszenia.
– Masowała, słuchała pulsu i wymiatała mi ból. Wyprowadziła moje blizny tak wspaniale, że nie są ani zgrubiałe, ani wypukłe. Są płaściutkie i bielutkie.
Pod okiem specjalistów wciąż ćwiczy trzy razy w tygodniu. Poza salami rehabilitacyjnymi Anna ćwiczy też w mieszkaniu, w którym pojawił się nowy nabytek – trenażer.
Chce znów być czynna zawodowo, więc pod okiem rehabilitanta wykonuje ćwiczenia przygotowujące ją do pracy przy biurku.
26 maja 2023 r. po raz pierwszy od wypadku wsiadła na swój rower. I pojechała do Zagórza. Sama. Wcześniej sprawdziła zapis trasy, wiedziała, że na tamę – na której zawsze robili sobie z mężem przerwę na łyk wody – w pamiętny dzień na pewno dojechali. Niestety, nic jej się nie przypomniało z tamtego zdarzenia.
– Teraz na trasie czuję, jakby Henryk był obok. Że jedzie i daje mi wskazówki typu „uważaj, bo tutaj jest piasek”. I ja uważam.
Wie, że mąż nie żyje. Jej druga połówka, z którą praktycznie się nie rozstawała od 30 lat. Jak mówi, tylko praca zawodowa ich rozdzielała – resztę robili zawsze wspólnie. Razem jeździli na rowerach, brali udział w półmaratonach i razem tworzyli kadrę świdnickiego hufca ZHP. Gdy nagle tak bliskiej drugiej osoby zabraknie – żal i smutek są nie do opisania.
A Anna nie należała do osób, które opowiadają o swoich problemach, nigdy też nie przyszło jej do głowy, by korzystać z pomocy psychologa. Wyrazić ogromu straty nie potrafiła, nie chciała. Dziś już może rozmawiać o zmarłym mężu – to w dużej mierze zasługa pracy z jeszcze jednym specjalistą „Grona” – psychoterapeutką.
– Teraz wiem, że taka terapia potrzebna jest każdej osobie po przejściach – stwierdza. – Po sesjach z panią Martą nie tylko mogę mówić o tym wypadku, ale odważyłam się też pójść do sądu i słuchać zeznań.
Ponoć samochód, którym jechał kierowca, był nie w pełni sprawny, ponoć sam sprawca był pod wpływem narkotyku. Wątpliwości się mnożą.
– Nie czuję do niego nienawiści – mówi kobieta. – Wyrok ani zdrowia, ani męża mi nie zwróci. Ale nie chciałabym, żeby mu to uszło bezkarnie.
Tak właśnie twierdzi półtora roku od wypadku. Nadal ćwiczy. Nie tylko się nie poddała, ale rzuca sobie nowe wyzwania. W tym roku znów wzięła udział w ogólnokrajowej akcji „Rowerowa Stolica Polski”. Świdnica zajęła w niej piąte miejsce. Anna zajęła miejsce pierwsze w kategorii open kobiet. To był jej prywatny memoriał: jechała dla Henryka – i z Henrykiem.
O swoim powrocie do formy mówi, że miała szczęście, i jest za to ogromnie wdzięczna, że trafiła na ludzi, którzy tak bardzo jej pomagają.